poniedziałek, 30 listopada 2015

Ucieczka z Wenecji

Biegnąca za Biegunami i to z Zadyszką
cz. III

PERLICZKA! JOJO BOGDANT! - rozpaczliwy krzyk próbuje przebić się przez zgiełk na placu świętego Marka. - PERLICZKA! JOJO! Cholera, przecież odwróciłam się tylko na chwilę, gdzie oni są?!
PERLICZKA! Nawet zaginiona arka miała większe szanse na odnalezienie...JOJO! Co ja mówię?! przecież jej szukał facet, który co prawda miał imię po psie, ale trzeba to przyznać, w swoim fachu był bezkonkurencyjny. PERLIczka, a czy oni w ogóle mnie szukają? jojo? a może zostawili mnie na pastwę czarnoskórych sprzedawców wszelkiego turystycznego badziewia, gołębi i przypływu? Na Boga przecież Wenecja tonie! A na placu nie wolno ani jeść, ani pić, ani siedzieć, niczego nie wolno! I co teraz? O nie, nie poddam się tak łatwo! PERLICZKA! Grupka turystów odskakuje niczym spłoszone ptactwo, gdyby mogli poderwaliby się do lotu. JOJO! Pozostali urlopowicze zaczynają dziwnie mi się przyglądać, nawet sprzedający wiadome rzeczy przestali już mnie zaczepiać, ale ja się nie dam! PERLICZKA!JOJO! Znajdę ich!
Koniec końców wygrała nowoczesna technologia i roaming. Udało nam się ustalić miejsce, w którym wszyscy się spotkaliśmy. Do dziś nikt nie potrafi wytłumaczyć jak to się w ogóle stało, ale nie to jest najistotniejsze w tej opowieści. Kluczowy jest tu fakt, że Wenecja nie tylko tonie, ale jest także droga, a nam została jeszcze godzina, po której cena za parking niebezpiecznie wzrośnie o nocną taryfę. Istnieje tylko jedno zdanie, które w tej sytuacji mogło paść z ust prawdziwego Bieguna: To co, biegniemy? I nie wiedzieć kiedy, nasz spokojny (nie licząc momentu zgubienia) wieczór przemienił się w szaleńczy bieg na orientację po wąskich, weneckich uliczkach i rozpaczliwe szukanie mostów nad kanałami. Za mapę służył nam rozkład przystanków wodnych taksówek, który był, jakby to powiedzieć...dość optymistyczny, większość uliczek nie była na nim po prostu zaznaczona, ale za to mosty były wszystkie. Do tego w tle zaczęło...tak! dobrze zgadliście! GRZMIEĆ. Ten wyjazd został naznaczony przez burze.
Oczywiście, że się bałam, mimo tego, że w okolicy nie było żadnego, znanego mi metalowego Jezusa, ale za to było pełno wody. A jak wiadomo człowiek jest z wody i z pyłu gwiezdnego, chociaż dla tej opowieści ważniejszy jest ten pierwszy fakt, bo przecież woda ściąga pioruny! Niebo dosłownie było rozpruwane przez błyskawice, jakby wszyscy Bogowie (od Thora, przez Peruna do Zeusa) postanowili zaprezentować swoje boskie moce, a my dalej niestrudzenie biegliśmy, jakby świat miał się skończyć, na co swoją drogą wskazywały wszelkie znaki, głównie na niebie. I gdybyśmy tylko na ostatnim skrzyżowaniu nie skręcili w lewo, tylko w prawo, zdążylibyśmy przed burzą i nocną taryfą. Ale kiedy wiedzieliśmy już, że nic z tego, a nad nami rozpętał się prawdziwy armagedon, nie pozostało nam nic innego, jak wziąć głęboki oddech i zacząć robić zdjęcia...




Z ostatniej chwili! Okazało się, że imię pewnego celtyckiego gromowładcy Taranisa ma swój odpowiednik w języku polskim i jest nim prawdziwe imię Perliczki! Więc tak naprawdę, zarówno w górach, jak i nad morzem byliśmy bezpieczni! Niesamowite! A tutaj kilka weneckich kadrów uchwyconych zanim miasto zaczęło rozmywać się w szaleńczym pędzie i piosenka, która Ukochanemu z Domysłu od razu skojarzyła się z tą historią.




PS Spodziewaliście się zdjęć gondoli, kanałów i tak dalej? To zapomnijcie o nich! Przecież to AntyPodróże! A to, że wszystkie o ww. tematyce wyszły nieostre nie ma tu nic do rzeczy!
Pozostałe części cyklu:
Ukochany! Dziś myślałam, że umrę...
Montani semper liberi
Bieguni nie muszą się martwić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz