czwartek, 2 kwietnia 2015

Bieguni nie muszą się martwić, bo w nocy, specjalnie dla nich, świeci Wielka Czołówka

   Na świecie istnieje niewielu prawdziwych biegunów. Nie chodzi mi o ślepych fanatyków jakiejś mistycznej doktryny, tylko o ludzi, który mają wpisaną w siebie ciągłą potrzebę bycia w ruchu, przemieszczenia się z miejsca na miejsce, nieustannego sprawdzania, co jest za rogiem, pagórkiem, na drugim brzegu rzeki.
   Uderzenie, najpierw lewy czekan, potem prawy, chrzęst raków, w których szukam oparcia. Jestem w połowie drogi. Za pierwszym razem zawszę się boję i zbyt kurczowo trzymam styliska. Dłonie nie wytrzymują z braku dopływu krwi. Tak, jakby jakiś bulterier zacisnął na nich swoje potężne szczęki. Do tego wieje, jakby wszystkie diabły z okolicy postanowiły zrobić co tylko w ich diabelskiej mocy, aby Zmarzły Staw pozostał zamrożony co najmniej do dnia sądu ostatecznego. Strach... ten paraliżujący strach jest najgorszym kompanem do wspinaczki. Zjeżdżam. Na dole muszą pomóc mi się wypiąć, tak bardzo zgrabiały mi ręce. Natomiast oni, czyli Perliczka i Jojo Bogdant (czyt. tata Perliczki), wchodzą od strzała. Trudno się dziwić, są jak ryby w wodzie. Nie czuję się jednak tym zdołowana. Kiedy przychodzi moja kolej, próbuję znowu. Nawet jeżeli i tym razem się nie uda i tak sprawi mi to ogromną radość. Nie mam ambicji, aby zdobyć szczyt za wszelką cenę. Sama możliwość wbijania się w lodową skałę i niemalże pionowego po niej wchodzenia budzi we mnie dziką, zwierzęcą euforię. Czuję, że żyję.
   Perliczkę znam właściwie odkąd pamiętam. Nasze mamy przyjaźniły się jeszcze w liceum. Ten niepozorny na pierwszy rzut oka chłopak, dorastał w pokoju z własną ścianką wspinaczkową, linami i drabinkami. I jeszcze monocykle, w jeździe na których jest niedoścignionym mistrzem. Na naszych górskich wycieczkach strasznie się nudzi i, żeby jakoś urozmaicić sobie zwyczajne podchodzenie, wskakuje na co większe kamienie czy korzenie. Wyprzedza nas, rzuca się w śnieg, przysypia dopóki go nie miniemy, odczeka jeszcze jakiś czas, znów nas dogoni, przegoni i znów rzuci się w śnieg. Kiedy próbuję złapać oddech na postoju, on sprawdza jaki widok roztacza się z największego kamienia, oraz co znajduje się pod nim i w najbliższej okolicy.
   Bardzo lubię nasze wspólne wypady, mimo że najczęściej wiążą się z okrutnie wczesnym wstawaniem. I chociaż w górach człowiek czuje się cholernie mały i kruchy, to ciężko o podobne uczucie, jak to, które towarzyszy przy schodzeniu do domu. Zaspokojony estetycznie, radośnie zmęczony organizm i Wielka Czołówka, która oświetla mu drogę.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz