czwartek, 1 października 2015

Ukochany! Dziś myślałam, że umrę...

Biegnąca za Biegunami i to z Zadyszką
 cz. I

1383 m n.p.m.
Ukochany! Dziś myślałam, że umrę z gorąca! JAK JAJKA Wszystko szło dobrze, NA ROZGRZANEJ dopóki na autostradzie gdzieś pod Mediolanem, ASFALTOWEJ nie wpadliśmy w hiper korek PATELNI. A dookoła pełno stóp. Szczęśliwie jednak wszystko ma swój koniec i zasnąć było nam już dane u stóp zgoła innych.





                                                                                                         
 3500 m n.p.m. Baza
Ukochany! Dziś myślałam, że umrę ze zmęczenia. Na ramionach wielkie, załadowane po brzegi plecaki i powolny słoniowy krok, nie pozbawiony co prawda dostojności, ale wpędzający w depresję wraz z każdą, wyprzedzającą nas grupą Włochów i Francuzów. W przewodniku napisali "4h", nam potrzebnych było 8. 8 odbierających nadzieję godzin, którą straciłam ostatecznie pod wielkim żebrem - ostatnią prostą, a raczej pionową. A jednak udało się i kiedy tylko stanęłam na grani, stwierdziłam, że umieranie mogę odłożyć do jutra. Tu jest przepięknie! Bardzo prawdopodobne, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Śpimy między dwoma schroniskami w kamiennych kolibach. Ci w schroniskach muszą nam zazdrościć!




4100 m n.p.m. bivacco Giordano Balmenhorn
Ukochany! Chyba jednak nie zazdroszczą. W schronisku wyżej, wywieszono zakaz, napisany łamaną polszczyzną, zabraniający rozstawiania na łodowcu namiotów. Co było robić? Nie będziemy przecież zawracać. Ruszyliśmy więc dalej i tu pojawia się moment, w którym myślałam, że umrę ze strachu i od piorunów. Rozpętała się straszna burza, śnieg zacinał, a błyskawice waliły w wielkiego, metalowego Jezusa, który wyglądał jakby robił podchodzącym zdjęcia. Pech chciał, że Jezus ów królował na szczycie Balmenhorn, tam również wszczepione w skałę było nasze schronienie, o wdzięcznej nazwie bivacco. Niesamowite jest to, jak wiele znaczeń może mieć słowo most. W górach, tym pięknym terminem określa się szeroki na stopę pas śniegu nad szczeliną. Szczęśliwie spotkaliśmy dwójkę Włochów, którzy zmierzali w tę samą stronę i poinformowali nas, że bridge is down i musimy zrobić obejście. Szli oczywiście szybciej od nas, ale zostawiali nam wyrysowane w śniegu strzałki, żebyśmy się nie zgubili. Powitali nas w drzwiach schronienia słowami : Welcome to Grand Balmenhorn Hotel i gorącą herbatą.
- Najmocniej przepraszam, ale muszę to powiedzieć...- Zwracam się do starszego z nich. - Wygląda pan identycznie jak Sean Connery w Imieniu Róży.
- Mylisz się. - Odpowiedział poważnie, ale z żartobliwymi iskierkami w oczach. - To Connery jest podobny do mnie!
Kiedy tak siedzieliśmy dojadając zupki chińskie i rozprawiając o tym skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy, rozpętała się kolejna burza, dopełniając w ten sposób muminkowości całej atmosfery. Leżąc już w swoim ciepłym śpiworze, czułam się zupełnie jak Tatuś Muminka, który zbudował właśnie swój pierwszy dom na skałach i chroniąc się w nim przed nawałnicą wie, że będzie to coś, co opisze w swoich pamiętnikach.





 3500 m n.p.m. Baza
Ukochany! Dziś nie myślałam, że umrę. Dziś, pakowane próżniowo kabanosy posłużyły nam jako szampan, radosnym wybuchem obwieszczając wszem i wobec, że oto udało się! Zdobyliśmy Punta Gnifetti (4556 m n.p.m. ), ale nawet nie weszliśmy do schroniska, nie mieliśmy siły ściągać raków. Pogoda była dla nas łaskawa, burza nadeszła dopiero, kiedy bezpiecznie siedzieliśmy już w namiotach, których nie zabrał nam żaden wymiar sprawiedliwości. Mało tego, dookoła nas pojawili się sąsiedzi. Żeby odciągnąć moją uwagę od szalejących grzmotów i błyskawic, rozbiliśmy się przecież tuż obok metalowego krzyża, Perliczka i Jojo Bogdant zabawiali mnie rozmową o morderstwach przy użyciu suszarki do włosów i grą w państwa-miasta. Noc, jak na warunki atmosferyczne i wysokość (leżąc ma się wrażenie, że diabeł siedzi ci na klatce piersiowej) minęła spokojnie.



1383 m n.p.m.
Ukochany! Dziś, o dziwo, również nie myślałam, że umrę, za to odebrano mi męskość. Część naszej ekipy zjeżdżała kolejką z 3300, a my schodziliśmy do tej niżej. Kasia zabrała plecak swojego mężczyzny Jarka, który szybko nas dogonił i zaoferował, że poniesie któryś z naszych tobołów. Oczywiście żaden z panów nie chciał zgodzić się na tak haniebną pomoc, więc padło na mnie. Trudno, w końcu żaden z nich nigdy nie zdobędzie żadnego szczytu krwawiąc przy tym jak, za przeproszeniem, zarzynana świnia. Niech sobie bierze ten plecak, i tak jestem z siebie dumna! Tym oto sposobem znów dotarliśmy do stóp.


 



1383 m n.p.m. 
Ukochany! Dzień wolny w wykonaniu Biegunów może przyprawić o mocną zadyszkę. Najpierw Perliczka wjechał kolejką na jakieś 2200  i dał pofolgować swojej demonicznej, monocyklowej pasji. W tym czasie, aby odgonić myśli o hipotetycznych, nieprzyjemnych konsekwencjach tego hobby, Jojo opowiada mi o swoich wyprawach na Aconcaguę i Kaukaz. Później biegaliśmy po okolicznych pagórkach bezskutecznie szukając via ferraty, którą widzieliśmy po drodze. Odkąd tu przyjechaliśmy, po głowie chodzi mi muzyka z Grand Budapest Hotel, a dokładnie ten utwór. Jak się okazuje, nie bez powodu, tutaj mają swój własny Grand Hotel. Razem z Perliczką spenetrowaliśmy jego wnętrze, co chwilę zamierając w przestrachu, kiedy wiatr łomotał okiennicami, ale mimo to dotarliśmy do najwyższego piętra. Domyślasz się już zapewne co będziemy oglądać kiedy wrócę. A jutro ruszamy dalej.





Pozostałe części cyklu:
Montani semper liberi
Ucieczka z Wenecji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz