czwartek, 29 października 2015

Montani semper liberi

Biegnąca za Biegunami i to z Zadyszką
cz. II
Nieubłagany żar leje się na nas prosto z nieba, do którego zbliżamy się z każdym krokiem. Jesteśmy w 1/3 wysokości via ferraty o dość absurdalnej nazwie Ernesto Che Guevara, wdrapuję się na półkę skalną i... 
w jednej chwili opuszcza mnie cała energia. Koniec, kaplica, kaput, nogi mi się trzęsą, z oczu płyną łzy, a przecież zaledwie dzień wcześniej gadałam z Mamą, że jest super, że jestem dzielna i jeszcze nie płakałam. No to proszę bardzo: mówisz-masz. Smarki z nosa skwierczą już na rozgrzanych skałach pod stopami, próbują dogonić samoocenę, która poleciała w dół na łeb na szyję.Taki tam ogólny obraz nędzy rozpaczy.
- Idźcie. - słyszę spokojny głos. - My tu trochę odpoczniemy.
Chowam twarz w dłoniach, kiedy mija nas reszta ekipy. Zbieram w sobie wszystkie siły, bo wiem, że zaraz padnie to pytanie:
- Zawracamy? Mamy linę, powolutku sobie zejdziemy.
- Nie. - Odpowiadam z całą stanowczością na jaką mnie stać. - Tylko jeszcze chwila i nie tak szybko...
Strasznie mi głupio, że Jojo musi iść w tak zabójczo powolnym dla Bieguna tempie, ale wolę to niż świadomość, że przeze mnie miałby nie zrobić tej ściany w ogóle. A Wujo nie daje po sobie niczego poznać i kiedy kontynuujemy mozolną wspinaczkę opowiada, że podobny upał panował na Krymie. Wtedy wspinał się tam razem z Ciocią, a potem jedli małże gotowane w wodzie prosto z Morza Czarnego.
Czas płynie. Stalowa lina parzy niemiłosiernie, tak samo jak skała, doszliśmy jednak do momentu, kiedy odwrót jest już niemożliwy, a jedyna rozsądna droga prowadzi w górę. W dole co raz lepiej widać geometrię, według której rolnicy podzielili dolinę, a nad nami zaczynają kołować jakieś padlinożernie wyglądające ptaki, którym cholernie zazdrościłam nie tylko umiejętności latania ale i perspektywy obiadu, na którym będziemy głównym daniem. Nie żebym przejawiałam jakieś kanibalistyczne skłonności wobec naszej ekipy, po prostu w tym momencie wydawało się, że nie ma dla nas już żadnej nadziei, bo ta cholerna góra najzwyczajniej w świecie nie ma wierzchołka.
A jednak miała. Jak tylko do niego dotarliśmy naszym oczom ukazało się łagodne, trawiaste zbocze i wtedy okazało się, że to wcale nie jest żadna góra tylko jakieś ogromne yin yang, a my znaleźliśmy się właśnie w punkcie równowagi..............................................................................................
Nie będę nawet próbować opisać tego uczucia, nie znajduję odpowiednich słów, ale to jest właśnie to, co sprawia, że ludzie gór byli, są i zawsze będą wolni.




 I cz. cyklu BzBitzZ: Ukochany! dziś myślałam, że umrę...
III cz.: Ucieczka z Wenecji
A tut o samych Biegunach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz