poniedziałek, 11 maja 2015

Po prostu Lwów!

Dla Miki
 - nie tylko ze względu na konkurs

     Lwów - tkanina o wyjątkowo wyraźnym splocie kultur. Niesamowita ich ilość rości sobie prawa do tego spragnionego wody miasta, które tonie w tęsknocie za szczęśliwszymi, pod tym względem, czasami pramorza. Miejsce, gdzie za każdym rogiem, a właściwie pod każdym kocim łbem czeka na odkrycie jakaś historia.


    Zawsze szalenie podobała mi się lekkość, z jaką Miki przyjeżdża do Lwowa. Tak jakby jednocześnie wracała do domu i jechała na wakacje. Po prostu nadchodzi dzień, kiedy rzuca wszystko i praktycznie tak jak stoi wychodzi na nocny autobus do Rzeszowa albo Przemyśla. Zabiera ze sobą tylko niezniszczalną kostkę pełną muminków, świętych z Bostonu i lampek choinkowych. A wszystko to zaczęło się zresztą mniej więcej tak: Bo wiesz, we Lwowie premiera Hobbita będzie 2 tygodnie wcześniej niż w Polsce... No i tak już zostało.
     Najtańszy sposób dotarcia do celu jest oczywiście najmniej wygodny. Dzięki temu równowaga we wszechświecie zostaje zachowana. W dużym skrócie, na naszej trasie poruszamy się praktycznie wszystkim, oprócz samolotu, ale nie wyłączając własnych nóg, do tego przede wszystkim w nocy.
Cóż więc najlepiej począć z wymiętą watahą zmęczonych podróżą ludzi? Zabrać ich na kawę! Najlepiej do jednej ze słynnych lwowskich knajp. Pod tym względem, niewiele się zmieniło od czasów międzywojnia. Lwów aż kipi od przeróżnych miejsc, gdzie można napić się wszelakich trunków (od kawy z kopalni, przez czekoladę z manufaktury, łzy białego smoka, piwo (w tym kremowe) i na przepięknie brzmiących, mocniejszych trunkach, takich jak np. benzynówka kończąc). Jeżeli zechcemy zanurzyć się w życie kulturalno-literackie, posłuchać jazzu i zjeść wędzonego konia, powinniśmy odwiedzić Dzygę. Na tej samej ulicy znajduje się kawiarnia, która pamięta jeszcze poprzedni ustrój. To właśnie tam najłatwiej spotkać mitycznych, lwowskich hippisów. Zainspirowani rozmową z nimi, możemy wyruszyć na cmentarz Łyczakowski, w poszukiwaniu miejsca, w którym, jak głosi miejska plotka, spoczywa kość z palca Jimi'ego Hendrixa. Tak, właśnie TEGO Jimi'ego. I chociaż, jako niewtajemniczeni, nie mamy szans na odnalezienie symbolicznego(?) grobu, to samo błąkanie się po tej tajemniczej nekropolii, jest przyjemnością samą w sobie.
     Niedziela to dzień, w którym śpiewają Ormianie. Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny to jedno z najbardziej przepełnionych spokojem i magią miejsc, które widziałam. Odziana w szaty zaprojektowane przez Józefa Mehoffera i Jana Henryka Rosena przenosi odwiedzających i wiernych do zupełnie innego świata. Moje ulubione malowidło, autorstwa Rosena, skrywa w sobie bardzo zmyślnie przedstawione duchy (w końcu to przecież pogrzeb św. Odilona, który wprowadził święto zmarłych) i autoportret samego twórcy.
     Na ulicy Pidwalnej zaraz pod pomnikiem Iwana Fedorowa, jednego z pierwszych drukarzy cyrylicy, znajduje się kiermasz książek, płyt winylowych i przeróżnych staroci. Jest to także miejsce spotkań kotów, które przychodzą chyba aż z najdalszych zakątków miasta, aby wygrzewać się między książkami. I gdyby nie przemykająca gdzieniegdzie postać ubrana w moro, albo kwestująca na rzecz armii, albo znajomy opowiadający o przyjaciołach na froncie, można by w zasadzie zapomnieć o ukraińskiej współczesności – wojnie z rosją. 












2 komentarze:

  1. Dziękuję;)
    Jako tolkienizator pozwolę sobie zacząć od Białego Smoka i moich własnych przypuszczeń co do genezy jego łez... Otóż: Kiedy Tolkien przesłał do wydawnictwa projekt okładki "Hobbita" zaznaczył, że życzy sobie aby smok który się na niej znajduje był czerwony, ale w żadnym razie biały(Tolkien. miał swoje teorie dotyczące gatunków smoków i Smaug absolutnie do białych smoków nie należał)! Niestety wydawnictwo kierując się kosztami zdecydowało się na okładkę w czterech kolorach i w ten sposób "Hobbit" wkroczył do księgarni z Białym Smokiem na froncie. Nie trzeba opowiadać jak bardzo zirytował się autor, a widocznie smokowi nie pozostało nic innego jak tylko płakać..
    Bardzo podoba mi się niedopowiedzenie z którego wynika, że do Lwowa docieramy również drogą wodną - być może jest to kolejny przejaw tęsknoty miasta o której piszesz wcześniej?;)
    Piękny jest ten Lwów taki Twój (i jednocześnie nasz - wymiętej watahy^^) z Twoim postrzeganiem atmosfery z hippisami, kośćmi i wędzonym koniem^^ Myślę że co poniektórzy - Ci kórzy te frykasy ryekomendują - byliby dumni;]
    Aha, i myślę że koty schodzące się na targ staroci obowiązkowo zasługują na opowiadanie;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No i mamy pierwszą, smoczą historię! Mam nadzieję, że nie ostatnią. Jeżeli chodzi o drogę wodną, to muszę się przyznać, że wpadłam w pułapkę schematu myślowego człowieka z kontynentu. Bo tak, jak dla np. Papuasów woda łączy, tak dla mieszkańca starego świata, jest raczej przeszkodą i nie przyszła mi nawet do głowy, jako możliwość poruszania się. A tak w ogóle to dziękuję za kopa w litery,bo gdyby nie Ty, nie byłoby tego posta!

    OdpowiedzUsuń