czwartek, 22 stycznia 2015

Istnieje tylko jedna szansa, aby zrobić dobre, pierwsze wrażenie

Nienawidzę Casablanki!
Nawet ludzie, którzy tu mieszkają, jej nienawidzą!
Wyjeżdżajcie stąd jak najszybciej!
Z tymi słowami, młoda przedstawicielka marokańskiej klasy średniej wyższej, zostawiła nas przy bramie do medyny (starej części, otoczonej murem) i pognała do banku, w którym pracowała. Tego pierwszego poranku wściąż pijani myślą, że przecież: „nareszcie jesteśmy w Afryce”, wcale nie chcieliśmy wierzyć jej słowom.
Zaczęło się niewinnie. W Maroko znajomość angielskiego, w najlepszym wypadku, okazuje się średnio przydatna, tak więc za pomocą uniwersalnego języka, na który składa się chaotyczne machanie rękami, pokazywanie palcami, trzepotanie głową na wszystkie możliwe strony i, przede wszystkim, uśmiechanie się, udało nam się kupić awokado, banany i kesrę (płaski chlebek), które to będą podstawą naszego żywienia podczas całej wyprawy. Z całym tym trofeum udaliśmy się na poszukiwanie oceanu, zgodnie z obietnicą, że pierwsze śniadanie zjemy nad wielką wodą. Najdogodniejszym miejscem wydawały się być okolice meczetu Hassana II. Na mapie odległość wydawała się być bez-problemu-do-przejścia, jednak w rzeczywistości trochę pobłądziliśmy (bez wątpienia pomocny okazał się fakt, że w Maroko nazwy ulic istnieją tylko na mapach). Więc szliśmy, szliśmy i szliśmy, aż nastała pora, zgodnie określana przez wszystkie przewodniki, jako niezdatna do przeczekania w jakimkolwiek innym miejscu, niż obszar wyznaczony przez cień parasola, przy naszym pięcio, no ewentualnie czterogwiazdkowym hotelowym basenie.
Kiedy ostatecznie dotarliśmy, budowla bez wątpienia zrobiła na nas wrażenie. Z resztą tak samo jak okolica, która wyglądała w najlepszym razie na podejrzaną. Utwierdził nas w tym tubylec, który mijając się z nami na betonowej „promenadzie” wyściełanej rybimi łbami i kocimi odchodami, wyszeptał z konspiracyjnie: No turist here! No turist! It's not good!.
Szczęśliwie nikt nas po drodze nie zamordował, ale kiedy w końcu udało nam się znaleźć hotel, który w miarę mieścił by się w naszych finansowych możliwościach (dopiero później nauczymy się, że najtańsze hotele znajdują się w medynie, a nie, jak wydawać by się mogło, poza nią) byliśmy skrajnie wyczerpani.
Wraz z pojawieniem się wieczornego chłodu, oswoiliśmy się z sytuacją na tyle, aby dać Casablance jeszcze jedną szansę. Zaledwie wyściubiliśmy nosy z hotelu, a już przydybał nas naganiacz. Oszołomił słowotokiem, a czujność ostatecznie uśpił za pomocą słowa wystawa (berberyjskich tkanin, które Berberyjki tkają przez cały rok, a dziś jedyna okazja, żeby je zobaczyć, chodźcie, chodźcie, my friend, pokażę wam). Daliśmy się więc zaprowadzić do ordynarnego sklepu, gdzie, co prawda, udało nam się wymigać od zakupu dywanu, ale złapali nas na olejek arganowy, za który, mimo usilnych prób targowania się, i tak słono przepłaciliśmy.
Kulminacja naszego załamania własnym nieogarnięciem nastąpiła w sklepie, w którym chcieliśmy kupić awokado. Kiedy dostaliśmy nasze zamówienie w formie płynnego koktajlu – skapitulowaliśmy. Pokornie wróciliśmy do hotelu i zasnęliśmy, a następnego dnia, z rana wyjechaliśmy.

PS. Casablanca odstraszyła nawet twórców z Hollywood. Słynny film z miastem w tytule, był w całości realizowany po za jego granicami, nie powstała tam ani jedna scena, ani jedna. Przypadek?


Nie mamy zbyt wielu zdjęć Casablanki, ponieważ w pewnym momencie stwierdziliśmy, że tak nam się nie podoba, że nie będziemy jej uwieczniać


Epilog
- I co sądzisz?
- Ciekawe, ale...
- Ale co?
- Trochę sprawozdaniowe.
- Sprawozdaniowe?! A co, chronologia Ci się nie podoba!? Przecież to miało być o pierwszym wrażeniu pierwszego dnia! Tak go pamiętam. Ale skoro Ci się nie podoba, to usunę Cię z tekstu i zostaniesz tylko w domyśle!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz