Nawet ludzie, którzy tu mieszkają,
jej nienawidzą!
Z tymi słowami, młoda
przedstawicielka marokańskiej klasy średniej wyższej, zostawiła
nas przy bramie do medyny (starej części, otoczonej murem) i
pognała do banku, w którym pracowała. Tego pierwszego poranku
wściąż pijani myślą, że przecież: „nareszcie jesteśmy w
Afryce”, wcale nie chcieliśmy wierzyć jej słowom.
Zaczęło się niewinnie. W Maroko
znajomość angielskiego, w najlepszym wypadku, okazuje się średnio
przydatna, tak więc za pomocą uniwersalnego języka, na który
składa się chaotyczne machanie rękami, pokazywanie palcami,
trzepotanie głową na wszystkie możliwe strony i, przede wszystkim,
uśmiechanie się, udało nam się kupić awokado, banany i kesrę
(płaski chlebek), które to będą podstawą naszego żywienia
podczas całej wyprawy. Z całym tym trofeum udaliśmy się na
poszukiwanie oceanu, zgodnie z obietnicą, że pierwsze śniadanie
zjemy nad wielką wodą. Najdogodniejszym miejscem wydawały się być
okolice meczetu Hassana II. Na mapie odległość wydawała się
być bez-problemu-do-przejścia, jednak w rzeczywistości trochę
pobłądziliśmy (bez wątpienia pomocny okazał się fakt, że w
Maroko nazwy ulic istnieją tylko na mapach). Więc szliśmy, szliśmy
i szliśmy, aż nastała pora, zgodnie określana przez wszystkie
przewodniki, jako niezdatna do przeczekania w jakimkolwiek innym
miejscu, niż obszar wyznaczony przez cień parasola, przy naszym
pięcio, no ewentualnie czterogwiazdkowym hotelowym basenie.
Kiedy ostatecznie dotarliśmy, budowla
bez wątpienia zrobiła na nas wrażenie. Z resztą tak samo jak
okolica, która wyglądała w najlepszym razie na podejrzaną.
Utwierdził nas w tym tubylec, który mijając się z nami na
betonowej „promenadzie” wyściełanej rybimi łbami i kocimi
odchodami, wyszeptał z konspiracyjnie: No turist here! No turist!
It's not good!.
Szczęśliwie nikt
nas po drodze nie zamordował, ale kiedy w końcu udało nam się
znaleźć hotel, który w miarę mieścił by się w naszych
finansowych możliwościach (dopiero później nauczymy się, że
najtańsze hotele znajdują się w medynie, a nie, jak wydawać by
się mogło, poza nią) byliśmy skrajnie wyczerpani.
Wraz z pojawieniem
się wieczornego chłodu, oswoiliśmy się z sytuacją na tyle, aby
dać Casablance jeszcze jedną szansę. Zaledwie wyściubiliśmy nosy
z hotelu, a już przydybał nas naganiacz. Oszołomił słowotokiem,
a czujność ostatecznie uśpił za pomocą słowa wystawa
(berberyjskich tkanin, które Berberyjki tkają przez cały rok, a
dziś jedyna okazja, żeby je zobaczyć, chodźcie, chodźcie, my
friend, pokażę wam). Daliśmy się więc zaprowadzić do
ordynarnego sklepu, gdzie, co prawda, udało nam się wymigać od
zakupu dywanu, ale złapali nas na olejek arganowy, za który, mimo
usilnych prób targowania się, i tak słono przepłaciliśmy.
Kulminacja naszego
załamania własnym nieogarnięciem nastąpiła w sklepie, w którym
chcieliśmy kupić awokado. Kiedy dostaliśmy nasze zamówienie w
formie płynnego koktajlu – skapitulowaliśmy. Pokornie wróciliśmy
do hotelu i zasnęliśmy, a następnego dnia, z rana wyjechaliśmy.
PS. Casablanca odstraszyła nawet twórców z Hollywood. Słynny film z miastem w tytule, był w całości realizowany po za jego granicami, nie powstała tam ani jedna scena, ani jedna. Przypadek?
PS. Casablanca odstraszyła nawet twórców z Hollywood. Słynny film z miastem w tytule, był w całości realizowany po za jego granicami, nie powstała tam ani jedna scena, ani jedna. Przypadek?
Nie mamy zbyt wielu zdjęć Casablanki, ponieważ w pewnym momencie stwierdziliśmy, że tak nam się nie podoba, że nie będziemy jej uwieczniać |
Epilog
- I co sądzisz?
- Ciekawe, ale...
- Ale co?
- Trochę
sprawozdaniowe.
- Sprawozdaniowe?!
A co, chronologia Ci się nie podoba!? Przecież to miało być o
pierwszym wrażeniu pierwszego dnia! Tak go pamiętam. Ale skoro Ci
się nie podoba, to usunę Cię z tekstu i zostaniesz tylko w
domyśle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz