Na świecie istnieje niewielu
prawdziwych biegunów. Nie chodzi mi o ślepych fanatyków jakiejś
mistycznej doktryny, tylko o ludzi, który mają wpisaną w siebie
ciągłą potrzebę bycia w ruchu, przemieszczenia się z miejsca na
miejsce, nieustannego sprawdzania, co jest za rogiem, pagórkiem, na
drugim brzegu rzeki.
Uderzenie, najpierw lewy czekan, potem
prawy, chrzęst raków, w których szukam oparcia. Jestem w połowie
drogi. Za pierwszym razem zawszę się boję i zbyt kurczowo trzymam
styliska. Dłonie nie wytrzymują z braku dopływu krwi. Tak, jakby
jakiś bulterier zacisnął na nich swoje potężne szczęki. Do tego
wieje, jakby wszystkie diabły z okolicy postanowiły zrobić co
tylko w ich diabelskiej mocy, aby Zmarzły Staw pozostał zamrożony
co najmniej do dnia sądu ostatecznego. Strach... ten paraliżujący
strach jest najgorszym kompanem do wspinaczki. Zjeżdżam. Na dole
muszą pomóc mi się wypiąć, tak bardzo zgrabiały mi ręce.
Natomiast oni, czyli Perliczka i Jojo Bogdant (czyt. tata Perliczki),
wchodzą od strzała. Trudno się dziwić, są jak ryby w wodzie. Nie
czuję się jednak tym zdołowana. Kiedy przychodzi moja kolej,
próbuję znowu. Nawet jeżeli i tym razem się nie uda i tak sprawi
mi to ogromną radość. Nie mam ambicji, aby zdobyć szczyt za
wszelką cenę. Sama możliwość wbijania się w lodową skałę i
niemalże pionowego po niej wchodzenia budzi we mnie dziką,
zwierzęcą euforię. Czuję, że żyję.
Perliczkę znam właściwie odkąd
pamiętam. Nasze mamy przyjaźniły się jeszcze w liceum. Ten
niepozorny na pierwszy rzut oka chłopak, dorastał w pokoju z własną
ścianką wspinaczkową, linami i drabinkami. I jeszcze monocykle, w
jeździe na których jest niedoścignionym mistrzem. Na naszych
górskich wycieczkach strasznie się nudzi i, żeby jakoś urozmaicić
sobie zwyczajne podchodzenie, wskakuje na co większe kamienie czy
korzenie. Wyprzedza nas, rzuca się w śnieg, przysypia dopóki go
nie miniemy, odczeka jeszcze jakiś czas, znów nas dogoni, przegoni
i znów rzuci się w śnieg. Kiedy próbuję złapać oddech na
postoju, on sprawdza jaki widok roztacza się z największego
kamienia, oraz co znajduje się pod nim i w najbliższej okolicy.
Bardzo lubię nasze wspólne wypady,
mimo że najczęściej wiążą się z okrutnie wczesnym wstawaniem.
I chociaż w górach człowiek czuje się cholernie mały i kruchy,
to ciężko o podobne uczucie, jak to, które towarzyszy przy
schodzeniu do domu. Zaspokojony estetycznie, radośnie zmęczony
organizm i Wielka Czołówka, która oświetla mu drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz